Wyprawa do Argentyny: miejsca, które trzeba zobaczyć.

Drogami i bezdrożami Argentyny

Samochodowy objazd Argentyny rozpoczęliśmy  w czwartek, piątego grudnia. Trasa pierwszego etapu wiodła przez San Luis do Mendozy i liczyła 643 kilometry. Zanim jednak opuściliśmy na dobre Villa Carlos Paz, odwiedziliśmy urokliwe jezioro San Roque.

Niedaleko za Copina zatrzymaliśmy się przy niewielkim wodospadzie o wdzięcznej nazwie ”Łza Indianina”. Droga z początku była kręta i wiodła przez górzyste okolice. Ruch dość spory, a krajobraz pustynny. Za to od Dolores  aż do San Luis  szosa prosta  jak strzała  i równa  jak stół. Momentami jadę  140 km/h. Podczas rutynowej kontroli policji widzę zdziwienie na twarzy młodego funkcjonariusza na widok polskiego prawa jazdy. Policja stoi zwykle na granicy prowincji lub na miejskich rogatkach.

droga na pustyni

Popołudnie jest upalne. Do Mendozy mamy około 240 km dwupasmówką. Po drodze  liczne winnice. Od czasu do czasu trafiamy na punkty poboru opłat. W jednym przypadku wzięli od nas dolara, w innym przymknęli oko  i przepuścili za darmo. Jednakże za trzecim razem nie było zmiłuj się. Nie masz pesos – nie przejedziesz! Trzeba było więc wycofać auto i szukać kogoś, kto zgodziłby się sprzedać trochę pesos. Ostatecznie WD nabył argentyńską walutę od szefa tego punktu poboru opłat.

Do Mendozy docieramy tuż przed wieczorem. Mimowolnie konstatuję, że jest to miasto platanów.  Szukamy punktu wymiany walut. Po kilkukrotnym zasięganiu języka znajdujemy stosowną instytucję. Pobieramy numerek i czekamy w kolejce. Sama wymiana waluty wiąże się ze sporą biurokracją. Trzeba dać paszport do przeskanowania i podpisać odpowiednie formularze. Wreszcie następuje moment wymiany: za 200 dolarów dostaję 12 000 pesos!

  Po zatankowaniu naszego Logana (44,56 litrów za 2450 pesos) wjeżdżamy na  drogę nr 40. Ta słynna trasa widokowa, znana jako Ruta 40, ciągnie się na przestrzeni ponad 5 tysięcy kilometrów i niemal na całej długości przebiega wzdłuż Andów. My zamierzamy dotrzeć dzisiaj do Chos Malal. Mamy więc do przejechania 655 kilometrów

samochód na drodze

Droga jest niemal pusta. Po prawej stronie widzimy niekończący się łańcuch Andów, po lewej zaś rozległe pustkowia. Krótko mówiąc –  pustynia i góry.  Mijamy kanion Rio Diamento i zbiornik Embalse Aqua del Toro  Trasa jest niezwykle malownicza. Dłuższy postój  robimy w Malargue.  W tutejszym punkcie informacji turystycznej, ku zdziwieniu pracowników, anektujemy ich pokój socjalny i spokojnie zjadamy lunch.

Od mostu nad Rio Grande, gdzieś w okolicy Bardas Blancas, niespodziewanie natykamy się na  drogę pozbawioną asfaltu. Nie wiemy jeszcze wtedy, że przed nami będzie znacznie więcej   odcinków pokrytych szutrem. Tym razem jechaliśmy po chroboczącej i kurzącej się nawierzchni przez około  110 km. W kabinie momentalnie pojawiła się warstwa pyłu. Podobnie zresztą w bagażniku, nie mówiąc już o karoserii auta. Zaczęło też być nieco duszno.

argentyna

Nad Rio Barrancas zatrzymujemy się, żeby obejrzeć zabytkowy most. Chmury wiszą coraz niżej, ale nie pada. Jedynie gdzieś za chilijską granicą słychać grzmoty. Stąd mamy już jednak blisko do Chos Malal. Przez całą długą trasę minęliśmy tylko dwa miasta i parę małych wiosek ukrytych wśród wysokich zielonych drzew. Sprawiały wrażenie  oaz.


Rano udajemy się na punkt widokowy Torreon. Chos Malal, chociaż to stolica departamentu w prowincji Neuquen, jest małym miastem. Liczy bowiem zaledwie kilkanaście tysięcy mieszkańców. Spod białej wieży roztacza się widok na meandry rzeki Curi Leuvu i na okoliczne wzgórza. Poniżej znajduje się pomnik założyciela miasta, czyli pułkownika  Manuela Jose Olascoaga.

W Las Lajas zjeżdżamy z Ruta 40 w drogę nr 242. Biegnie ona w stronę granicy z Chile. Teren jest górzysty, a powietrze ostre. Przede wszystkim jednak wspaniałe widoki. Po jakimś czasie, niemal przed samym przejściem granicznym,  zbaczamy w drogę nr 23.  Tu znowu napotykamy na szutrową nawierzchnię. Zaczynam obawiać się o całość naszych opon (jak się później okazało, wytrzymały do końca). Nad Rio Litran podziwiamy piękne widoczki, a potem jedziemy w stronę Alumine. Przed tą miejscowością jest ładne jezioro o takiej samej nazwie. Za nim widać  ośnieżone szczyty górskie. Odbijają się wyraźnie w granatowych wodach jeziora. Pojawia się coraz więcej zieleni, a droga biegnie wzdłuż rzeki Alumine.

Miasteczko San Martin e los Andes  jest bardzo urokliwe. Przyczynia się do tego jego położenie nad jeziorem  Lacar i widok na okoliczne szczyty Andów. Jest tu też mnóstwo kwiatów. Budki z jedzeniem rozlokowane w pobliżu plaży  są jeszcze zamknięte. Raz, że to dopiero początek lata. Dwa, że jest wczesny niedzielny poranek. Mimo to zwracamy uwagę na jedną z przyczep, na której jest wyraźny czerwony napis „Mamusia”. Od razu dopatrujemy się polskich konotacji nazwy tego food trucka.  Potem dowiadujemy się, że po wojnie osiadł w tym miasteczku Zbigniew Fularski,   harcerz Szarych szeregów i żołnierz Batalionu „Parasol” AK. Wraz z żoną Anną otworzyli cukiernię „Mamusia”. Cukiernia istnieje do chwili obecnej, a pan Fularski zmarł w wieku 96 lat przed prawie pięciu laty.San Martin e los Andes

Po krętej szutrowej drodze wjeżdżamy na punkt widokowy. Widać z niego panoramę miasta oraz duży fragment jeziora Lacar. Tego dnia będziemy mieli okazję zobaczyć jeszcze wiele innych jezior. Od San Martin de los Andes rozpoczyna się bowiem widokowa droga Siedmiu Jezior.

rzeka w argentynie

 Jako pierwsze na trasie do San Carlos de Bariloche odwiedzamy jezioro Machonico. W jego tafli odbijają się ośnieżone szczyty między innymi Mocho, Olvlis i Tres Dientes. Następnie zatrzymujemy się przy punkcie widokowym, z którego obserwujemy oddalony nieco od drogi wodospad Vullignanco. Spływająca z niego woda trafia do krętej rzeczki, która nieco dalej wpada do jeziora  Falkner. Nad tym ostatnim też wkrótce się zatrzymujemy. Jest tu ładna piaszczysta plaża, a nieopodal kemping. Turystów jeszcze niewielu, bo grudzień to przecież dopiero początek lata w Argentynie. Niemal naprzeciwko jeziora Falkner, po prawej stronie drogi nr 40, rozciąga się Lago (jezioro) Villarino. Przy nim także znajduje się kemping. Tutaj również pięknie odbijają się w wodzie zaśnieżone zbocza gór. Bez przesady można powiedzieć, że widoki są tu bajeczne, wręcz zapierające dech w piersiach. Jeżeli ktoś był na przykład na norweskim archipelagu Lofoty, to wie o czym mówię…

rzeka i góryKolejne jeziora to  malutkie Escondido, dość długie i charakteryzujące się poszarpaną linią brzegową Correntoso oraz jeszcze bardziej meandrowate  Espejo Grande z górującym nad nim szczytem Constancia.

W okolicy miasteczka Villa la Angostura, nad brzegiem dużego jeziora Nahuel Huapi, robimy sobie przerwę na posiłek i krótki odpoczynek. Jest wczesne popołudnie, a do Bariloche zostało już tylko niespełna 80 km.

W przeciwieństwie do innych odcinków drogi nr 40, w okolicy wymienionych tu jezior, panuje spory ruch. Oprócz kierowców aut spotkać można także wielu rowerzystów oraz motocyklistów.

jezioro z górami w tle

Bariloche słynie przede wszystkim z produkcji czekolady. Poza tym jest to ośrodek sportów wodnych  i narciarskich. Nic zatem dziwnego, że jednym z jego miast partnerskich jest Zakopane. Styl architektoniczny wielu tutejszych budynków sprawia wrażenie, jakby były one żywcem przeniesione ze Szwajcarii czy innego alpejskiego kraju. Z promenady z daleka widać wieżę neogotyckiej katedry. Tu ciekawostka – diecezję San Carlos de Bariloche ustanowił w 1993 roku Jan Paweł II.

W trakcie kilkukilometrowego spaceru odwiedzamy także supermarket. Nabywam tu wino Resero Tinto w litrowym opakowaniu za jedyne 56 pesos, czyli niespełna dolara. Nieco gorzej wygląda sprawa z piwem. Za litrową butelkę miejscowej cervezy zapłaciłem 110 pesos plus 49 kaucji.

Po śniadaniu wyjeżdżamy w kierunku Esquel. Już od samych rogatek Bariloche witają nas cudne widoki. Niekończące się pasma górskie, błękitne jeziora, kwitnące przy drodze łubiny i forsycje. Aż przyjemnie prowadzić auto w takiej scenerii.

Pierwszy postój i dłuższy spacer robimy przy  Parador Cascada Virgen de la Merced (w wolnym tłumaczeniu – wodospad dziewicy miłosiernej) w pobliżu El Bolson. Znajduje się tutaj kilka kapliczek ozdobionych kwiatami i pamiątkowymi tabliczkami.  Sam wodospad jest słabo widoczny z drogi. Trzeba więc do jego czoła wspiąć się wąską ścieżką.

wodospad

Aby nie marnować wolnego popołudnia decydujemy się jechać do odległego o kilkadziesiąt kilometrów Parku Narodowego Los Alerces. Za wjazd na jego teren płacimy po 400 pesos.  Czy było  warto? Chyba niespecjalnie, bo poza drzewami  ficroi cyprysowatej nie ma tam niczego takiego,  czego nie można  by zobaczyć  gdzie  indziej. Zresztą najstarszego okazu tego drzewa   (mającego 60 metrów wysokości i 2,20 m obwodu), którego wiek szacowany jest na 2 600 lat i tak nie zobaczyliśmy. Trzeba bowiem dopłynąć do niego statkiem, a ten o tej porze dnia już nie kursował.  No, ale sama przejażdżka  po licznych serpentynach drogi 259 z malowniczymi widokami, to też  przecież atrakcja.

Jeżeli chodzi o samo Esquel, to tutejszą atrakcją jest  kolej wąskotorowa zwana „La Trohita” lub „Old Patagonian Express”. Sama kolejka funkcjonuje rzadko i na krótkim odcinku, ale zawsze można popatrzeć na starą lokomotywę parową i wyobrazić sobie czasy świetności tej kolei.

Wczesnym rankiem ósmego dnia naszej podróży budzi mnie kocie zawodzenie.  Wyglądam przez okno, a tam trwa właśnie zawzięta  walka dwóch kotów.  Dzięki temu udało mi się jednak obejrzeć piękny wschód słońca nad otaczającymi Esquel górami.

Tego dnia czekał nas jeden z najdłuższych przejazdów (667 km). Zmieniliśmy kierunek z południowego na wschodni. Pożegnaliśmy też towarzyszącą nam przez 4 dni drogę nr 40. Krótko mówiąc, mieliśmy przemieścić się spod Andów nad Atlantyk. W poprzek Argentyny jechaliśmy drogą krajową o numerze 25 (wjechaliśmy na nią na 85 kilometrze za Esquel) aż do Trelev. Dopiero tu, już niedaleko punktu docelowego, czyli Puerto Madryn, skręciliśmy w drogę nr 3. Oprócz wspomnianego Trelev,  na tej długiej trasie minęliśmy tylko cztery niewielkie miejscowości: Pampa de Agnia, Paso de Indios, Los Altares i Las Plumas. Na znacznym odcinku jechaliśmy wzdłuż rzeki  Chubut. Inne samochody spotykaliśmy średnio co pół  godziny. Monotonię krajobrazu urozmaicały  na niektórych odcinkach ciekawe formacje skalne. Coś w rodzaju lądowych kolorowych klifów. Trafiały się także typowe ostańce. Nie zabrakło też  urozmaicenia w postaci  szutrowej nawierzchni. Drobne kamyki nieustannie „czyściły” podwozie naszego auta. Tuż za Las Plumas zatrzymaliśmy się przy wyglądającej na opuszczoną  Estanci  Laguna Grande. Nie była ona chyba jednak całkowicie zapomniana, gdyż spożywając posiłek zauważyliśmy kręcące się wokół obejścia kury. A propos miejsc postoju i odpoczynku – na całej trasie widzieliśmy tylko jeden „truck stop”.

  Jedziemy na półwysep Valdes (od 1999 roku na liście światowego dziedzictwa UNESCO). Znajduje się tutaj rezerwat biosfery. Za wjazd pobierana jest opłata 850 pesos od osoby i 120 za samochód.  Do Piramides wiedzie droga asfaltowa. Dalej już tylko szutrowa. Do Punta Norte od naszej kwatery jest 174 kilometry. Krajobraz podobny jak na równinach całej Patagonii: trochę karłowatych krzewów, nieco traw. Po drodze spotykamy stadka gwanako.  Zwierzęta te z daleka wyglądają jak sarny. Są ciekawskie, ale raczej płochliwe. Na plaży wylegują się foki, lwy morskie oraz parę młodych słoni morskich. Można tu czasami zobaczyć orki. Poprzedniego dnia widziano ponoć aż cztery sztuki, jednak podczas naszej wizyty nie pokazała się ani jedna.  

Zjeżdżając około 45 kilometrów  na południe zatrzymujemy się przy kolonii pingwinów Magellana. Niektóre z nich siedzą w wygrzebanych  norkach, inne stoją „na baczność” wygrzewając się w słońcu, a jeszcze inne spacerują po kamienistej plaży lub unoszą się na atlantyckich falach (…).

Przez Viedmę przepływa Rio Negro. Po drugiej stronie rzeki znajduje się osiemnastowieczne  miasteczko Carmen  de Patagones. Można tam dojechać przez dwa mosty. Ale jeśli jest się pieszo, to można przepłynąć niewielką łodzią motorową. Kurs w jedną stronę tylko 20 pesos. W biurze informacji turystycznej zostaliśmy poproszeni o zgodę na zrobienie zdjęcia. Pracująca tam kobieta powiedziała, że w tym miesiącu byli już u niej Brazylijczycy i Francuzi, więc teraz do kolekcji chce mieć też Polaków.  

W Viedmie zachodzimy do katedry p.w. Matki Bożej Miłosierdzia. W bocznej nawie wisi duży portret salezjanina Artemiusza Zatti, którego trzy lata przed swą śmiercią beatyfikował Jan Paweł II. Idąc dalej mijamy Centrum Salezjańskie oraz wszechobecny w argentyńskich miastach plac i pomnik San Martin. Na jednej z ulic natrafiamy też na rosnące na chodniku drzewko pomarańczy. Oczywiście obsypane dojrzałymi owocami. Oprócz nas nikt chyba nie zwracał na nie uwagi…

 W piątek 13 grudnia, jeszcze przed wyruszeniem na właściwą trasę, jedziemy do La Loberia, do której nie udało nam się dotrzeć poprzedniego dnia. Tym razem jednak od północy, a nie od południa. Odległość w jedną stronę wynosi 60 kilometrów. I jest droga asfaltowa! W połowie tego odcinka zatrzymujemy się w El Condor. Tutaj, w ścianie ogromnego klifu, zamieszkuje  największa na świecie kolonia papug Patagonek. Ich liczbę ocenia się na 35 tysięcy par lęgowych. Proszę wyobrazić sobie ten ogromny gwar i równie ogromne ilości guana… Mieliśmy szczęście przybyć tu w porze odpływu, więc mogliśmy podejść bardzo blisko. Gdyby Atlantyk był akurat w fazie przypływu, to usłyszeć i zobaczyć papugi  moglibyśmy  tylko w powietrzu.

 W rezerwacie przyrody Punta Bermeja znajduje się jedno z największych skupisk lwów morskich. Ich populację w tym miejscu szacuje się na cztery tysiące osobników. Wejście na punkty widokowe kosztuje 100 pesos. Tutaj jednak, w przeciwieństwie do opisywanego wcześniej półwyspu Valdes, jest na co popatrzeć. Tysiące  sztuk kłębiących się cielsk. Ryk i smród.  Szum oceanicznej wody. Potęga natury. Nieco ryzykując, podchodzimy do brzegu prawie pionowego zbocza klifu i pstrykamy bez opamiętania…

 Przedostatni samochodowy odcinek naszej trasy prowadzi do Winifredy. Jedziemy przez pampę. Dosłownie, zarówno przez prowincję La Pampa, jak i przez określany tą nazwą rodzaj stepu. Jest ciepło, choć pochmurnie.  Droga nr 35 jest prosta  i dość mało uczęszczana. Po bokach trochę zieleni, gdzieniegdzie pastwiska i stada czarnych krów. Teren płaski.

 Sto kilometrów przed Santa  Rosa lekki deszcz. Pierwszy podczas  całej  podróży.  W samo południe  rozpoczynamy spacer po tym mieście. Trochę  siąpi, ale odwiedzamy nietypową architektonicznie (a może lepiej byłoby powiedzieć – o nowoczesnej bryle) katedrę. W jej sąsiedztwie znajduje się plac – jakżeby inaczej – San Martin, a na nim oprócz pomnika generała stoi także bożonarodzeniowa szopka. Jeszcze rzut oka na kościół  Jana Bosco,  wizyta w piekarni i dalsza jazda.

  Przejechaliśmy łącznie 5430 kilometrów i  zużyliśmy 363 litry litrów benzyny, co kosztowało każdego z nas około 600 zł. Średnie spalanie wyniosło 6, 69 litra/100 km. Warto przeczytać: Chiny komercyjne – Atrakcje w Chinach

Więcej zdjęć: 

panorama argentyna

klify w argentynie
Foki

antena na wieżowcu

Pingwin

Ireneusz Gębski

Zarejestruj się i dołącz do naszej społeczności

Powiązane Artykuły

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *