Pakistańskie zapiski – przygody, zwiedzanie i trudności w podróży

Sobota, 12.10.24 – Pierwsze wrażenia z Karaczi: Plaża, zakupy i lokalne smaki

Po przejściu odprawy i odebraniu bagaży na lotnisku w Karaczi poznajemy miejscowego przewodnika. Jest nim Mehrab Than, Pasztun z pochodzenia. Niewysoki brunet z brodą i niewielkim brzuszkiem. Następnie ładujemy się do dwóch busów i jedziemy pośpiesznie na plażę, żeby zobaczyć zachód słońca. Niestety, nie zdążyliśmy. Mimo to i tak warto było pojechać na plażę, bo tu właśnie koncentruje  się  popołudniowe życie  mieszkańców. Całe  rodziny piknikują na trawie, a po piasku spacerują  kolorowo ubrane wielbłądy.  Nie brak też  koni, quadów  oraz gości  z małpami czy kobrami. Zresztą  nasza grupa też  była  swego rodzaju  atrakcją dla miejscowych.

Z plaży pojechaliśmy na zakupy do Carrefoura. Tam też wymieniliśmy walutę na rupie pakistańskie. Do wymiany niezbędny jest paszport i wiza. Żeby jednak nie tracić czasu, Mehrab zakupił rupie dla większości z nas po kursie 1 USD – 278 rupii. Kolację zjedliśmy o dwudziestej w lokalu Bar Tonight. Było smacznie i obficie, ale nie pytajcie mnie nawet o nazwy dań. Na nocleg zajechaliśmy do hotelu Crown Inn. Krótko? Brudny i obskurny.

Niedziela, 13.10.24 – Podróż do Thatta: Zabytek Szach Dżahana i nekropolia Makli

O siódmej śniadanie. Takie sobie, bez mięsa czy sera. Przed hotelem mnóstwo żebrzących dzieci. Wyjeżdżamy do Thatta, miejscowości oddalonej od Karaczi o około 100 km. Jest to średniowieczna stolica Sindhu. Obecnie w tym położonym w delcie Indusu mieście żyje około  220 tysięcy mieszkańców. Najpierw oglądamy tu meczet Szach Dżahana z XVII wieku. Zbudowany z czerwonej cegły, ozdobiony niebieską majoliką. Nie posiada minaretów. Obecnie jest nieco obdrapany, a choć w środku nie ma dywanów, to i tak trzeba zdejmować buty.

Na obrzeżach Thatta znajduje się jedna z największych na świecie nekropolii. Mowa o cmentarzysku Makli.  Najstarsze groby pochodzą sprzed 400 lat. Pochowani tu są między innymi suficcy święci, teologowie i uczeni. Uwagę zwracają ogromne grobowce wykonane z  żółtego kamienia. Najbardziej okazałe należą do władców, w tym z dynastii Samma, Argun i Tarkhan.  Nie wszystkie są otwarte, a wiele z nich uszkodziła powódź z 2010 roku.

W Karaczi zajeżdżamy do Mauzoleum  „Ojca Narodu”, czyli kompleksu memorialnego Muhammada Ali Jinnaha. Jest to  duży kopulasty obiekt zbudowany z białego marmuru. Nie wolno tu wnosić aparatów fotograficznych, ale smartfonami można robić zdjęcia i nagrywać filmiki. Specjalnie dla nas żołnierze stojący  przy grobie pierwszego gubernatora generalnego Pakistanu zademonstrowali pokaz musztry. Na terenie Mauzoleum znajduje się też muzeum, w którym podziwiać można m.in. samochody należące do „Ojca Narodu”: packard i cadillac. Jesteśmy jedynymi białymi wśród zwiedzających, co wzbudza ich duże zainteresowanie. Chętnie robią sobie z nami zdjęcia oraz fotografują nas z ukrycia.

 W Pałacu Mohatta znajduje się Muzeum Etnograficzne. Tutaj nie wolno wnosić nawet smartfonów. Dawniej pałac służył  jako letnia rezydencja chorej żony indyjskiego kupca Shivratana Mohatty. W 1947 przejęło go Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a kiedy stolicę Pakistanu przeniesiono do Islamabadu, zajęła go Fatima Jinnach (siostra Muhammada). Po jej śmierci użytkowała go do 1980 roku jej siostra Szirin. Od 25 lat mieści się tu wspomniane muzeum, w którym eksponowane są głównie stroje i tkaniny z prowincji Sindh.

Przed wyjazdem z Karaczi zachodzimy jeszcze na Bazar Królowej  Wiktorii (Empress Market – Bazar Cesarzowej) w dzielnicy Saddar.  Jest to najstarszy bazar w tym mieście, zbudowany w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku. Widać go z daleka za sprawą wysokiej  wieży zegarowej (42 m). W środku smród i pełno much, a na zewnątrz sporo bezdomnych.

Telefony komórkowe - sprawdź opinie

Kolację zjedliśmy o osiemnastej, a dwie godziny później załadowaliśmy się do autobusu sypialnego Waraih. Za 18 godzin miał być w Islamabadzie, ale za sprawą długich przerw podróż przedłużyła się do 22 godzin. Dla mnie osobiście pokonanie tych 1 400 kilometrów było bardzo trudne ze względu na poważne zatrucie pokarmowe. Nie wdając się w szczegóły, powiem tylko, że zużyłem niemal cały zapas loperamidu i węgla, które to specyfiki przezornie ze sobą zabrałem.

Poniedziałek, 14.10.24 – W drodze do Islamabadu: Trudy podróży i życie codzienne

Śniadanie  zjedliśmy o dziesiątej w Shang Restaurant w Multan, około 650 km przed Islamabadem. Skromne: omlet,  płaskie  chlebki i coś  w rodzaju ciecierzycy. Do tego woda i jedzenie rękami. Toalety oczywiście na Małysza,  a często  tylko dziura w betonie.

Do Islamabadu dotarliśmy wieczorem. Tu po raz pierwszy i jedyny mogliśmy zaopatrzyć się w alkohol. Generalnie w Pakistanie żadne trunki nie są osiągalne w ogólnie dostępnych sklepach. Obowiązuje też zakaz wwozu i wywozu napojów alkoholowych. Na podstawie paszportu nabyć je można natomiast w hotelowych barach. Mowa oczywiście o tych lepszych hotelach, jak Mariott w Islamabadzie. Ale jak wszędzie, tak i tu są też dilerzy. Trzeba tylko mieć odpowiednie dojścia. No bo komu przyszłoby do głowy, że coś mocniejszego można zamówić i odebrać w bramie ambasady Afganistanu? A można: piwo za 1 500 rupii, butelka wódki za 5 000.

Do Meczetu Fajsala nie weszliśmy, bo był zamknięty z powodu wizyty premiera. A że był już wieczór, to pojechaliśmy na nocleg do hotelu Royal Palace w Rawalpindi. Trzeba przyznać, że o znacznie lepszym standardzie niż poprzedni.

Wtorek, 15.10.24 – Zwiedzanie doliny Taksila i buddyjskiego klasztoru Takht-i-Bhai z eskortą policyjną.

Dzisiaj znowu  nici ze zwiedzania Islamabadu. Tym  razem główne arterie były zablokowane z powodu wizyty chińskiego premiera. Widać, że współraca pakistańsko-chińska nadal kwitnie. Pojechaliśmy zatem do Taksili. Tu z kolei musieliśmy  nadrobić drogi, gdyż trwała jakaś  akcja protestacyjna. Dolina Taksila znana też jako „Kamienne Miasto”, to ważny niegdyś ośrodek miejski na azjatyckich szlakach. Początki Taksili, będącej w swoim czasie stolicą Gandhary, sięgają tysiąca lat p.n.e. Był to też istotny ośrodek uniwersytecki. Obecnie niewiele z tego zostało, nie licząc zarysów murów. Lepiej zachowane jest Sirkap („Odcięta Głowa”), z którego pozostała np. stupa  Dwugłowego Orła. Jednak najstarszym zabytkiem buddyjskim na terenie obecnego Pakistanu jest  stupa Dharmarajika, którą wzniósł w III wieku p.n.e. cesarz Aśoka. Dużo interesujących artefaktów z epoki państwa Gandhary zgromadzono w Muzeum Taksili. Założył je  w 1918 roku sir John Marshall., ówczesny szef brytyjskiej służby archeologicznej w Indiach. Z Taksili pojechaliśmy  do buddyjskiego klasztoru Takht-i-Bhai w dolinie Swat, niedaleko Mardanu. Tu, po pokonaniu kilkuset  schodów,  obejrzeliśmy  pozostałości  „Tronu Wody Źródlanej”, jak po persku nazywa się ten klasztor. Jego ruiny są dość dobrze zachowane, choć jeszcze nie do końca odkryte. Od tego momentu towarzyszyła nam uzbrojona eskorta.  Zmieniające  się  patrole policji jechały  z nami  aż  do hotelu Swat Rezidor w Mingora. Skąd te środki  ostrożności? Ano z powodu tego, że przejeżdżaliśmy przez tereny zamieszkałe przez Pasztunów, czyli talibów.  Dolina Swatu to tzw. Mała Afgania, gdzie nie wszyscy jeszcze pogodzili się z tym, że sztucznie rozdzielono ich plemienne terytorium (tzw. linia Duranda z 1893 r.). Ostatnio jest tu co prawda spokojnie, ale jeszcze w latach 2007-2009 wojsko pakistańskie toczyło regularne bitwy z talibami.

Środa, 16.10.24 – Przejazd Karakorum Highway przez Hindukusz z eskortą policyjną i przystankiem w Fairy Meadows.

Dzisiejszy przejazd zajął nam prawie 16 godzin. Oczywiście  łącznie z wizytą na bazarze w Mingora, przejażdżką tyrolką nad rzeką Swat, obiadem i przerwami  na zdjęcia i toaletę. Zaraz za Besham wjechaliśmy wreszcie na tyleż  malowniczą, co uciążliwą Karakorum Highway. Póki  co   pnącą się nisko (ok. 1000 m n.p.m) na zboczach Hindukuszu z jednej strony oraz przepaścią  nad Indusem z drugiej. Malowniczymi widokami nie dane nam było jednak długo się cieszyć, bo już po trzech godzinach zaszło słońce, a światło  księżyca to trochę  za mało. Przez większość  część  trasy towarzyszyła  nam  policyjna eskorta, a poza tym co rusz zatrzymywały nas do kontroli lotne patrole.

Na przełęczy Shangla Top zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym. Tu też nastąpiła zmiana konwoju. Policjanci jednego i drugiego chętnie się z nami fotografowali oraz bez oporu pozowali do zdjęć. Obiad zjedliśmy w Besham. W dalszej drodze, pełnej wymyślnych serpentyn, mijaliśmy  wioski przyklejone do zboczy gór. Trasa pełna wybojów i kamiennych osuwisk. Na poboczach brak zabezpieczeń. Towarzyszą nam albo tumany kurzu, albo kałuże wody

Gdzieś tam po drodze trwa budowa tam na Indusie, ale po ciemku niewiele widać. Wiadomo tylko, że zajmują się tym Chińczycy. Eskorta  w którymś momencie opuszcza nas, ale policyjne patrole co rusz nas zatrzymują. Nocujemy w hotelu Fairy Meadows Cottages niedaleko  Chilas. Brakuje tu Wi-Fi i ciepłej wody.

Czwartek, 17.10.24 – Oglądanie Nanga Parbat i zabytków Gilgit, w tym wiszącego mostu i reliefu Buddy.

Dzisiaj nadal poruszaliśmy się po Karakorum Highway. Obejrzeliśmy  z daleka szczyt Nanga Parbat, a potem styk Hindukuszu, Himalajów i Karakorum. Ponadto  odwiedziliśmy Gilgit, miasto nad rzeką o tej samej nazwie. Jedną z jego atrakcji jest wiszący most z czasów brytyjskich oraz bazar.

Turystyka - porównaj na Ceneo.pl

W pobliżu znajduje się też relief skalny przedstawiający Buddę. Wykuto go w VII wieku w skalnym klifie. Muzułmanie nie zniszczyli go jako pogańskiego bóstwa, gdyż – jak mówi legenda – uznali, iż jest to wizerunek demona pożerającego ludzi chodzących do lasu po opał. Pewien suficki święty przykuł więc demona do skały i zapowiedział, że będzie on na zawsze poskromiony pod warunkiem, że mieszkańcy pochowają owego świętego pod skałą z demonem. Ci zaś na wszelki wypadek od razu uśmiercili sufitę i pogrzebali go zgodnie z jego wolą.

Na chwilę zatrzymaliśmy się przy cmentarzu i pomniku upamiętniającym robotników, którzy zginęli podczas budowy Karakorum Highway. Jak wiadomo, ta malownicza droga o długości 1 300 kilometrów, budowana przez 20 lat, pochłonęła sporo ofiar.

Dzisiejsza trasa wyniosło tylko 250 km. Na noc zajechaliśmy do Karimabadu. W tutejszym hotelu Hilltop Hunza spędzimy  dwie  noce. Dodam, że jest to najlepszy hotel z dotychczas poznanych w Pakistanie. W ramach aklimatyzacji wczoraj spaliśmy na poziomie 1100 a dzisiaj  już na 2300 m.n.p.m.

Piątek, 18.10.24 – Trekking do lodowca Hoper, zwiedzanie Fortu Baltit i panorama ze wzgórza Duikar.

Dzisiaj niewiele przejazdów, za to więcej chodzenia i podziwiania widoków. Na początek pojechaliśmy z Karimabadu do zbiegu rzek Hunzy i Nagar. Tu spotkaliśmy grupkę  Polaków, co w Pakistanie nie zdarza się przecież często. Następnie,  mijając namioty poszukiwaczy złota i kopalnię marmuru, wspięliśmy się wąskimi serpentynami na wysokość  2800 metrów n.p.m. Tu odbyliśmy trekking do lodowca Hoper (poszło 7 osób z 26, reszta zadowoliła się  punktem widokowym). Stamtąd  udaliśmy się do zabytkowej wioski Ganish i do Fortu Baltit. Ten ostatni to historyczna siedziba władców Hunzy już od XIV wieku. Położony jest nad miastem, na skraju dawnego lodowca Ulter. Jego architektura przypomina styl tybetański. Obecnie jest odrestaurowany i oczekuje na wpis na listę UNESCO. Na zakończenie  dnia wspięliśmy  się  na wzgórze  Duikar. Rozciąga  się  stąd  wspaniała panorama na okoliczne szczyty, m.in. na Rakaposhi, Golden Pik czy Lady Finger.

Sobota, 19.10.24 – Wizyta nad Jeziorem Attabad, most Hussani i lokalne tańce w Passu.

Dzisiaj niezbyt intensywny  dzień,  ale za to pełen  miłych wrażeń. Po wyjeździe z Karimabadu  obejrzeliśmy najpierw  petroglify na Skale Hunzy, a po przejechaniu dwóch  tuneli na Karakorum  Highway zatrzymaliśmy się  nad Jeziorem Attabad.  Jest to sztuczny zbiornik na rzece Hunza, powstały  w wyniku  potężnego  osuwiska. Tu popływaliśmy trochę  małymi  stateczkami wycieczkowymi. W wiosce  Gulmit obejrzeliśmy  pracownię  dywanów (ręczne tkactwo) oraz kilkusetletni  kamienny dom. Nieco dalej mieliśmy okazję  pospacerować  po wiszącym moście Hussani. Nieźle  kołysze, ale udało mi się przejść  w obie strony bez dotykania lin. Ostatnim punktem programu  był  krótki trekking do lodowca Passu (2 900 metrów  n.p.m.). Na nocleg  zjechaliśmy do pięknie położonych  wśród gór obszernych i wygodnych domków w Passu.

Na kolację serwowano mięso z jaka. Niespecjalnie mi smakowało. Może dlatego, że mój żołądek jeszcze nie w pełni wrócił do normy po niedawnych sensacjach.

Po kolacji załoga Tourist Lodge zaprezentowała nam miejscowe tańce. Do zabawy przyłączyli  się  nasi kierowcy, przewodnik Mehrab, a potem również inni uczestnicy tej wyprawy. Pokaz był niezwykle energetyczny, a także ciekawy pod względem choreograficznym.

Niedziela, 20.10.24 – Wjazd na przełęcz Khunjerab przy chińskiej granicy i przymusowy przystanek medyczny.

Rano wyruszyliśmy w kierunku chińskiej granicy. Naszym celem była przełęcz Khunjerab. Z poziomu około 2 500 metrów  n.p.m w niespełna cztery godziny przemieściliśmy się na wysokość  4 700 metrów, pokonując 120 km. Trasa nie była długa, ale Karakorum Highway nie jest przecież drogą  szybkiego ruchu. Ci, którzy zbytnio się  śpieszą, zwykle lądują na skraju drogi kołami do góry (widzieliśmy taką ciężarówkę). Na miejscu  obejrzeliśmy solidne zasieki na chińskiej granicy, pogapiliśmy się na jaki, którym jak widać, niestraszna żadna wysokość. Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o sobie, bo na przełęczy saturacja spadła mi do poziomu 84. Brak tlenu  odczuwałem zresztą także podczas chodzenia. Na szczęście  nie przebywaliśmy  tam zbyt długo. Po wypiciu kawy i skonsumowaniu prostych przekąsek (wszystko tu znacznie droższe niż  na niższych  terenach) rozpoczęliśmy zjazd serpentynami w kierunku Minapin, gdzie  spędzimy tę noc. Niestety, z przyczyn losowych musieliśmy  zatrzymać się w Aliabad, gdyż jeden z naszych towarzyszy wymagał  pomocy lekarskiej. Po godzinie i 20 minutach okazało się, że badania potrwają jeszcze kilka godzin. Wobec tego zapadła decyzja, żeby  reszta grupy jechała do hotelu. Zajęło nam to prawie godzinę,  mimo iż odległość wynosi około  20 kilometrów. Jednak ostatni odcinek wiedzie przez niesamowite wertepy.

Poniedziałek, 21.10.24 – Wyczerpujący trekking do Rakaposhi Base Camp z oszałamiającymi widokami.

Dzisiaj najdłuższy i najbardziej  wymagający trekking. Rano wyruszyliśmy spod Osho Thang z poziomu 2 025 metrów n.p.m. Po prawie trzech godzinach intensywnego marszu wspięliśmy się na leżącą około 800 metrów wyżej polanę.  Z piętnastoosobowej  grupy w pierwszym rzucie dotarło 7 osób. Parę  innych wycofało się. Po krótkim odpoczynku i wypiciu  herbaty (200 rupii) pięć osób wraz z pilotem Dominikiem rozpoczęło  wspinaczkę  na grań leżącą  3 500 metrów n.p.m., tuż obok Rakaposhi Base Camp, skąd można już atakować szczyt Rakaposhi (7 778 m.). A zatem czekało nas kolejne przewyższenie, tyle że tym razem na dystansie krótszym od poprzedniego przynajmniej o połowę. No cóż… Powiem tylko, że łatwo nie było. Serce waliło jak oszalałe, a płuca z trudem łapały coraz bardziej rozrzedzone powietrze. Doszliśmy jednak w komplecie na grań z oszałamiającym widokiem na Rakaposhi oraz rozciągający  się  u naszych  stop lodowiec. Tu pochwalę  się,  że  byłem  najstarszym uczestnikiem tego  „spacerku”. Najmłodszą była 24.letnia Luiza. Ta śmigała po szlaku niczym kozica. Pozostała trójka wspinaczy mieściła się w przedziale wiekowym 32-50 lat. Cała wędrówka zajęła nam 8 godzin. Mój  krokomierz wskazywał 34 590 kroków, co przekłada się na około  24 kilometry. W polskich warunkach nie byłoby to wiele. Ale przypominam, że łączne przewyższenie o 1 500 metrów  pokonaliśmy z poziomu 2 000 metrów n.p.m. Co do szlaku, to nie był zbyt trudny technicznie. Przeważały kamieniste i piaszczyste ścieżki, po których wraz z nami wspinały się owce i kozy. Byłoby o wiele trudniej, gdyby np. padał deszcz.

Po obiedzie wyruszyliśmy na nocleg do Chilas, gdzie już  spaliśmy w ubiegłym tygodniu. Dotarliśmy tam o 21.30. Tak jak poprzednio, nie było ciepłej wody i internetu.

Wtorek, 22.10.24 – Przejazd przez przełęcz Babusar z przystankami przy petroglifach i Jeziorze Lulusal.

Po skromnym śniadaniu oglądamy petroglify w Chilas, po czym  opuszczamy Karakorum Highway.  Jedziemy drogą  nr N 15 w kierunku przełęczy Babusar (4 000 m n.p.m.). Po drodze mijamy malutkie wioski z domkami przyczepionymi do skalistych zboczy niczym jaskółcze gniazda. Przy nich liczne tarasy z mikroskopijnymi poletkami. Na przełęczy  postój na toaletę  i fotografowanie panoramy. Niestety,  Nanga Parbat schowała się za białymi obłokami. Powodzeniem cieszą się prażone orzeszki po 200 rupii za torebkę.

Powolny zjazd dziurawą szosą z przełęczy. W przeciwną  stronę  wspina się  samotny  rowerzysta. Nieco dalej mijamy wolno posuwającą  się  do góry  karawanę  z objuczonymi osiołkami. Co pewien czas widzimy duże  stada kóz i owiec wracających z letniego wypasu. Im niżej, tym częściej. Co ciekawe, do tej pory nie widziałem  w Pakistanie ani odrobiny sera, nie wspominając już o oscypkach. Przy Jeziorze Lulusal kolejny postój  na zdjęcia. Zbyt długi, zresztą jak zwykle na tej wyprawie. Niestety,  ani nasz pilot Dominik, ani miejscowy przewodnik Mehrab nie przywiązują zbytniej uwagi do punktualności. Później zatrzymywaliśmy się jeszcze w Naran i w Bisian. Po zjeździe z drogi N15 przebiliśmy się wyboistym  skrótem do autostrady M15. Dalsza jazda była już tylko formalnością. Jako ciekawostkę podam, iż jechaliśmy nieopodal Abbottabad, czyli miasta, w którym zlikwidowany został Osama bin Laden. Do hotelu Royal Palace w Rawalpindi, w którym  nocowaliśmy już przed tygodniem, dotarliśmy po przejechaniu ponad 400 kilometrów o godzinie 21.35, a zatem po ponad 13. godzinnej podróży.

Środa, 23.10.24 – Zwiedzanie Pakistan Monument i meczetu Króla Fajsala w Islamabadu.

Zaliczamy dzisiaj zaległe punkty programu odnośnie zwiedzania Islamabadu. Na pierwszy ogień  idzie Pakistan Monument. Dojazd do niego zajmuje nam 40 minut, choć  jest on oddalony od naszego hotelu tylko o 21 km. Jednak pięciopasmowa autostrada jest wręcz zatkana autami i motocyklami. Sam Monument  znajduje się na wzgórzu, z którego rozciąga się widok na nieco zadymiony Islamabad. Składa się z kilku elementów przypominających płatki kwiatów. Mówi się, że każdy  z nich symbolizuje inną prowincję  Pakistanu. Jest też inna interpretacja, mówiąca o bratnich kulturach Sindyjczyków, Beludżów, Pasztunów i Pendżabczyków. Granitowe „płatki” ozdobione są  płaskorzeźbami.

Cztery osiemdziesięcioośmiometrowe białe minarety meczetu Króla Fajsala na tle zalesionych wzgórz Margalla widać  już  z daleka. Meczet, przypominający kształtem beduiński namiot, zbudowany w latach 1976 -1986, ufundował król Arabii Saudyjskiej. Na rozległym  dziedzińcu, wyłożonym marmurem, może zmieścić  się  100 tysięcy  osób. Do środka nie weszliśmy, gdyż poza porami modłów wejście jest zabronione.

Charakterystyczne dla Pakistanu  są barwnie zdobione ciężarówki, a nawet traktory i tuktuki. Odwiedziliśmy jeden z warsztatów  zajmujących się upiększaniem pojazdów. Powstają tam prawdziwe dzieła sztuki. Ozdobne elementy o fantastycznych kształtach i barwach pokrywają każdy fragment ciężarówek, również wnętrza kabin kierowców. Te ostatnie wyglądają  jak małe salony. Wśród  wielobarwnych obić z przewagą  czerwieni jedynie kierownica  i końcówka drążka zmiany biegów  pozostają czarne. Kierowcy spędzają w trasie nawet 28 dni w miesiącu, więc dopieszczają swoje pojazdy bardziej niż mieszkania.

Dopiero o 11.30 rozpoczęliśmy  właściwy program dzisiejszego  dnia, czyli wizytę w kopalni soli himalajskiej  w Khewra oraz przejazd do hotelu. Po drodze  zatrzymaliśmy się jeszcze ponadplanowo przy kompleksie świątyń hinduistycznych w Katas Raj (Sziwy, Hanumana i sikhijskiej gurdwarze).

Kopalnia soli w Khewrze prowadzi eksploatację  żyły  solnej w kilku poziomych wyrobiskach. Dla turystów udostępniono specjalnie przygotowane korytarze i komory (zawieziono nas do nich typową  górniczą  kolejką). Przy nich zaś  atrakcje typu solna biblioteka, meczet z soli i baseny. Na końcu na zwiedzających czeka sklep z solą  i solnymi pamiątkami. Można nabyć  między innymi czarną sól, która  charakteryzuje się dużą  zawartością minerałów, np.bsiarki i magnezu. Jest też sól czerwona, tzw. himalajska.

Również w Khewrze zjedliśmy  kolację (ryż przyprawiony na ostro i całkiem smaczna baranina).

Dzisiejsza trasa była o wiele mniej widokowa niż wczorajsza, kiedy to przez cały dzień podziwialiśmy  górskie krajobrazy i lazurowe niebo. Na południe od Islamabadu słońce  ledwo przebijało się przez warstwę  smogu, a o błękicie nieboskłonu można tylko pomarzyć.

Po kolacji jechaliśmy jeszcze prawie 5 godzin, docierając do hotelu 20 minut po północy. Cała trasa zajęła  nam więc ponad 16 godzin…

Czwartek, 24.10.24 – Przygody w hotelu Shalimar Tower i pierwsze zwiedzanie Lahore.

Fakt, iż przyjechaliśmy do hotelu Shalimar Tower prawie o wpół  do pierwszej w nocy,  nie oznacza  bynajmniej, że mogliśmy zaraz położyć  się spać. Najpierw trzeba było poczekać na bagaże  (koledze z pokoju ktoś włożył pomyłkowo  walizkę do windy i ta przez jakiś czas krążyła między piętrami), a potem zaczęła się batalia o pokój, a właściwie o jego wyposażenie. O ile papier toaletowy został  przyniesiony już po pierwszym  zgłoszeniu, o tyle na brakujący  ręcznik  przyszło mi  czekać  znacznie dłużej. Po kolejnej interwencji hotelowy boy zebrał  wreszcie z dwóch różnych  pokoi  dwa małe ręczniki w zamian  za brakujący duży. Oczywiście  domagał się za to napiwku. Ale to nie koniec problemów, bo okazało  się, że nasza karta magnetyczna nie otwiera drzwi. Tu pracownik Shalimar Tower był już bezradny.  Rano, po kilku interwencjach, udało się załatwić zmianę  pokoju. Potem się okazało, że na taki, w którym  były nietoperze, przez co inna para naszych uczestników wcześniej go opuściła. Generalnie można  powiedzieć, że hotel jest w porządku (szybki internet, duże pokoje i łazienki), ale obsługa fatalna.

Zwiedzanie Lahore  zaczynamy od odwiedzenia ogromnego  gmachu poczty. Wcześniej kierowca urywa lusterko  boczne podczas wycofywania  z hotelowego  podjazdu, ale już po godzinie  ma wstawione nowe  szkło. Potem przez  zatłoczone  miasto przebijamy się do Fortu Lahore, a nie jest to łatwe  w środku  dnia. Z okien busa widać wielu żebraków  oraz  bezdomnych. Ci ostatni  leżą  bezpośrednio  na chodnikowych  płytach lub na pasie zieleni pod estakadą.

Rozległy szesnastowieczny Fort  Lahore  pamięta  zarówno  Mogołów, jak i Anglików. Już  od bramy obstępują nas sprzedawcy napojów  oraz gromady dzieciaków.  Te ostatnie patrzą  na nas jak na egzotyczne zwierzęta w ZOO i robią  nam zdjęcia. Chętnie też  fotografują się  z nami.

Nieopodal fortu znajduje się Meczet Batshahi z 1673 roku, niegdyś  największy na świecie. Sam nie wiem, który to już z kolei obejrzany  przeze mnie. Podczas wizyt w 70 krajach widziałem ich pewnie tyle samo co kościołów… Z meczetu doskonale widać Wieżę Wolności. Uwagę zwraca rozległy trawiasty dziedziniec z równo przystrzyżonymi kępkami  żywopłotu.

Do perskich ogrodów Shalimar (Stolica Miłości) jedziemy ponad pół  godziny. Jest to spory obszar zieleni, okolony solidnym murem, na który  składają się trawniki i rosnące na nich drzewa oraz kwietne rabatki, a także kilka basenów. Teren ten służy mieszkańcom Lahore do odpoczynku. Szczerze mówiąc, spodziewałem się czegoś więcej po zachęcającej nazwie. Nie zabawiliśmy tu zresztą dużo czasu,  gdyż śpieszyliśmy się na granicę z Indiami, żeby zdążyć na uroczystą  ceremonię opuszczenia flagi. Ten swoisty spektakl odbywa się na jedynym czynnym przejściu granicznym Wagah przed zachodem słońca już blisko 40 lat. Najpierw jako swoisty suport występuje  jednonogi Pakistańczyk, który  z niezwykłą zręcznością,  tańczy  i podskakuje, wymachując  jednocześnie wielką flagą. Następnie wodzireje zagrzewają publiczność do patriotycznych okrzyków, a później żołnierze  pakistańscy  i indyjscy prezentują swoje umiejętności w zakresie kroku defiladowego, a licznie zgromadzona na trybunach publiczność powiewa małymi flagami i krzyczy „Pakistan Zindabad” (Niech żyje Pakistan). W pewnym momencie otwierana  jest brama graniczna i żołnierze obu państw stają twarzą w twarz, wykonując najpierw groźne gesty w swoją stronę, a na końcu podając sobie dłonie.  Uroczystość kończy  wspólne opuszczanie flag państwowych. Pakistańscy żołnierze z Pendżabi Rangers zwracają uwagę swoim umundurowaniem i wysokim wzrostem. Po ceremonii chętnie fotografują się  z turystami.

Sądząc po śniadaniu, kuchnia hotelu Shalimar Tower jest dość kiepska. Kolację jemy więc w restauracji Bundu Khan. Owszem, smacznie, ale długi czas oczekiwania na zewnątrz  i oganianie się  od natrętnych  żebraków i drobnych sprzedawców, nie należało do przyjemności.

Piątek, 25.10.24 – Wizyta w Harappie i przejazd do Multanu z eskortą policyjną.

O wpół do dziewiątej opuszczamy  Lahore i wyjeżdżamy w stronę Harappy. Po czterech godzinach i przejechaniu  około  400 km byliśmy na miejscu. Obejrzeliśmy najpierw  małe muzeum, w którym  zgromadzono pozyskane  z wykopalisk artefakty dotyczące  jednej z najstarszych cywilizacji,  znanej jako cywilizacja Dolnego Indusu. Nie wiadomo o niej zbyt wiele, bo do dzisiaj nie udało  się  odczytać ówczesnego  pisma. Uważa  się jednak, że to tutaj  wymyślono  wóz kołowy i ujednolicono system miar i wag.

Następnie w towarzystwie uzbrojonego  policjanta przejechaliśmy się meleksami wokół stanowisk archeologicznych z odsłoniętymi pozostałościami dawnej Harappy. Szczerze mówiąc,  trzeba dużej  wyobraźni, żeby  zobaczyć  w tych  kupkach cegieł  i kamieni jakieś  budowle. W swoim czasie bowiem Brytyjczycy wykorzystali setki tysięcy sztuk palonej cegły do budowy nasypu kolejowego. A i okoliczna ludność  nie próżnowała, korzystając z darmowego budulca do budowy swoich domostw.

Do Multanu, ostatniego etapu naszej podróży po Pakistanie jedziemy z eskortą policji. Policjanci  towarzyszą nam też podczas zwiedzania dwóch mauzoleów z grobami sufickich mistrzów i świętych oraz podczas  zakupu chałwy na tutejszym bazarze. A swoją drogą takiego nachalnego zainteresowania nami jeszcze w tym kraju nie widziałem. Dzieci nas dotykają, nieco starsza młodzież  wita się  z nami i robi nam zdjęcia. Dorośli świdrują nas oczami. Niektórzy się uśmiechają, inni mają  poważne oblicza. Nie widać jednak wrogości.

Dzisiaj trafiamy do hotelu bardzo wcześnie, bo już o 18.30. Trzeba przyznać, że ostatnią noc spędzimy  w godziwych warunkach, bo Hotel De Shalimar jest naprawdę  „wypasiony”.

Sobota, 26.10.24 – Powrót do Warszawy przez Dubaj i podsumowanie podróży po Pakistanie.

Wyjazd na pobliskie lotnisko w eskorcie policji. Przed terminalem pożegnanie z Mehrabem i kierowcami. Dostali od nas napiwki,  na które rzetelnie sobie zasłużyli. Szczególne słowa uznania należą  się naszym kierowcom, którzy bezpiecznie przewieźli nas przez niemal cały Pakistan, dokonując na niektórych odcinkach prawdziwej ekwilibrystyki. Mehrab jeszcze raz podziękował mi za zdjęcia i relacje na Facebooku (wczoraj uczynił to oficjalnie przy kolacji).

Podczas kontroli bagażu  podejrzenia wzbudziły moje  woreczki z czarną solą. Jednak celnicy szybko zorientowali się, że  nie przewożę  żadnej zakazanej substancji. Przy następnej kontroli nie było już żadnych problemów. Dopytywano tylko o to, czy nie wywozi się rupii pakistańskich. Zaprzeczyłem oczywiście, choć  zachomikowałem parę banknotów  do mojej kolekcji.

Lotnisko w Multanie jest malutkie. Posiada tylko cztery bramki, za to ma obszerną poczekalnię i takąż toaletę. Tyle że w tej ostatniej nie ma papieru toaletowego, no ale przecież w tej kulturze to normalna rzecz. 

W Dubaju wylądowaliśmy po niespełna trzech godzinach lotu. Z płyty tego ogromnego lotniska  jeden autobus zawiózł nas na terminal nr 2, a chwilę później drugi dowiózł  nas na terminal 3, z którego jest lot do Warszawy. Łącznie zajęło to godzinę czasu. Gdy doszliśmy do  naszej bramki, do boardingu pozostał już tylko kwadrans.

Do Warszawy lecieliśmy nieco ponad 6 godzin.

Jeżeli miałbym krótko podsumować tę  wyprawę, to powiedziałbym, że  spełniła moje oczekiwania. Przede wszystkim  dopisała  nam pogoda (poprzednia grupa nie miała tyle szczęścia), dzięki czemu mieliśmy  wspaniałe widoki, zwłaszcza  w Karakorum. Co do jedzenia, to śniadania generalnie były mizerne i opierały się głównie na różnych  odmianach omletów i cienkich chlebkach typu pita

 Sporadycznie pojawiały się  tosty i masło. Do picia była najczęściej  herbata z mlekiem. Natomiast obiadokolacje były na ogół  smaczne i pożywne. Nieodmiennie królował  ryż w różnych wersjach, a czasami także makaron.  Do tego, w zależności od regionu, mięso z jaka, baranina, wołowina i tradycyjny kurczak. Oczywiście wszystko pikantnie przyprawione. Nazw miejscowych potraw nie zapamiętałem, ale nie zapomnę,  iż  po skosztowaniu jednej z nich na początku tej podróży, przez dobre cztery dni walczyłem z potężnym  zatruciem  żołądkowym. Nie ja  jeden zresztą. Biegunka podróżnych  dotknęła bowiem przynajmniej  połowę naszej grupy.

Standard hoteli był  bardzo zróżnicowany. Niektóre z nich były  na przyzwoitym poziomie. Niestety, był też takie, które nie zasługiwały  na miano hotelu. W bodajże dwóch  w ogóle nie było dostępu do internetu, a w paru innych Wi-Fi co prawda było, ale bardzo słabe.  Jednakże dla większości z nas te i inne mankamenty nie miały  większego  znaczenia. Wszak  uczestnicy wyjazdów  organizowanych przez Wytwórnię Wypraw, to ludzie którzy  przeważnie widzieli już kawał  świata i nie należą do miłośników  spędzania czasu w basenie czy pod parasolem  z drinkiem w ręku. W tym momencie chcę wspomnieć  mojego współlokatora z hotelowych  pokoi. Otóż Janek,  mimo swoich 77 lat i pewnych ograniczeń  zdrowotnych, świetnie dawał sobie radę zarówno  podczas długich przejazdów, jak i w trakcie wędrówek po górskich ścieżkach. 

Zarejestruj się i dołącz do naszej społeczności

Ireneusz Gębski

Powiązane Artykuły

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

  1. Bardzo ciekawa relacja i piękne zdjęcia. Zazdroszczę niezwykłej wyprawy – tym bardziej, że coś takiego raczej poza moim zasięgiem 🙂