Chiny komercyjnie – Atrakcje w Chinach

Chiny komercyjnie

Charakterystyczną cechą grupowych wyjazdów turystycznych są wizyty w lokalnych wytwórniach, sklepach i warsztatach rzemieślniczych. Zazwyczaj piloci i przewodnicy mają w tym swój konkretny interes. Za doprowadzenie grupy w określone miejsce otrzymują bowiem często wymierne korzyści. Tak więc, będąc w Maroku, na pewno trafimy do garbarni skór w Fezie, w sąsiedztwie której będzie dobrze zaopatrzony sklep z wyrobami ze skóry. W miasteczku Essaouira  zapoznamy się natomiast z ofertą produktów z drewna tui. W okolicach Agadiru trafimy na olejek arganowy i kosmetyki wytwarzane na jego bazie. Jeżeli pojedziemy do Egiptu, to niechybnie będziemy namawiani do zakupu papirusów lub przedmiotów z alabastru. W Kairze zaś na pewno trafimy do „zaprzyjaźnionej’ perfumerii. W Turcji zaoferują nam wyroby ceramiczne i zaprowadzą do zakładu kamieniarskiego specjalizującego się w obróbce onyksu. Nie ominie nas też propozycja odwiedzenia tzw. fabryki wyrobów skórzanych, gdzie obejrzymy nawet pokaz mody. W greckich Meteorach poznamy technikę pisania ikon i oczywiście ofertę ich zakupu. W Hiszpanii (zwłaszcza na terenie Katalonii), Rumunii i Mołdawii (słynne piwnice winne Milesti Mici pod Kiszyniowem) uraczą nas winem i bogatą ofertą sprzedażową tegoż trunku. Z kolei w Indiach kuszeni będziemy różnorodnymi przyprawami i herbatami, dywanami i kamieniami szlachetnymi. W Amsterdamie odwiedzimy szlifiernię diamentów i oczywiście zaopatrzony dobrze sklep. I tak dalej, i tak dalej.

Zazwyczaj jednak te komercyjne  wstawki nie dominują nad programem wycieczki jako takiej. Ot, zdarzają  się dwie lub trzy w trakcie jednej imprezy. Wyjątkiem potwierdzającym tę regułę są Chiny. Jak przystało na Państwo Środka, wszystkiego musi być tutaj dużo. Praktycznie nie ma więc dnia, aby zorganizowany turysta nie był postawiony przed dylematem: kupić czy tylko podziwiać. Biura turystyczne wraz z lokalnymi kontrahentami układają bowiem programy w ten sposób, że nie można ominąć  tych „cudownych” okazji. Nie są to bowiem fakultatywne imprezy, na które można wykupić bilet lub też z nich zrezygnować.

Rozpoczęcie przygody od herbaciarni w Pekinie

My zaczęliśmy zwiedzanie Chin od herbaciarni w Pekinie. Wysłuchaliśmy najpierw wykładu o nieskończonej ilości gatunków herbat. Zdołałem z tego zapamiętać tylko tyle, że herbaty dzielimy na sześć podstawowych grup: zieloną, białą, czerwoną, żółtą, oolong i czarną. Dalej to już czarna magia, bo podobno jest aż trzy tysiące gatunków herbat… Potem był pokaz parzenia poszczególnych gatunków herbat i degustacja z malutkich czarek. Tu istotna uwaga: temperatura wody i czas parzenia ma ogromne znaczenie dla smaku herbaty.  Nie wolno więc zalewać herbacianego suszu wrzątkiem. Szczególnie dotyczy to herbaty zielonej, którą powinno się zaparzać  w temperaturze ok. 70 stopni C. A na końcu, rzecz jasna, pokazano nam sklep z półkami uginającymi się pod ciężarem herbat i ich cen. Niektóre z nich, np. sprasowana puer, której okres trwałości określa się na  50 lat, potrafią kosztować nawet  6 390 juanów. Według zapewnień przewodnika można zaparzać je aż 5 – 6 razy. Inna sprawa, że nieco później w sklepiku mieszczącym się w bocznej uliczce natknąłem się na podobne herbaty, tyle że trzykrotnie tańsze.

Drugi Dzień. Perły i przygody w Pekinie

Drugi dzień zwiedzania Pekinu rozpoczął się od wizyty w obiekcie o szumnej nazwie Świat Pereł. Tradycyjnie  odbył się najpierw krótki wykład o hodowli pereł słodkowodnych (w Chinach prowadzi się ją dopiero od lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku). Dowiedzieliśmy się więc, że małżom słodkowodnym wszczepia się sztuczne jądro i kawałek nabłonka, z którego potem wytwarza się woreczek perłowy z perłą w środku. Proces kształtowania się perły trwa  dość długo, bo nawet do dwóch lat. I tu ciekawostka: jedynie jeden procent  produkcji pereł kwalifikuje się do najwyższej i zarazem najdroższej klasy. Przy okazji pouczono nas też o sposobach odróżniania pereł prawdziwych od podrabianych. Otóż w przypadku oryginalnych pereł po zarysowaniu nie zostaje szrama. Prawdziwe  są też wtedy, gdy nie ściemnieją w ogniu lub gdy po próbie nadgryzienia zgrzytają w zębach.

Skoro już byliśmy wyedukowani, to zaproszono nas do sklepu. W ogromnej hali znajdowało się mnóstwo gablot i stolików z wyrobami z pereł. Były nie tylko naszyjniki, bransoletki czy kolczyki. Oferowano także szeroką gamę kosmetyków wytworzonych na bazie pereł (najtańszy krem 100 juanów, czyli  57 zł)). Ba, zachęcano do ich zakupu opowieścią o cesarzowej Cixi , która miała spożywać perłowy proszek, dzięki któremu zachowała młody wygląd. Potwierdzać to miał wiszący na ścianie portret, który wykonano jej w wieku 70 lat. Owa cesarzowa, zwana także Wdową, Orchideą i Starą Buddą – zasłynęła też za sprawą marmurowej łodzi, którą kazała zbudować za pieniądze przeznaczone na rozbudowę floty. Obecnie jednostka ta stoi  przy brzegu jeziora nieopodal Pałacu Letniego. Wszystko to razem wzięte nie przekonało mnie  do żadnego zakupu. 

Muszla z perłami

Tradycyjna medycyna Chińska 

Kolejnego dnia przed południem przyjeżdżamy do centrum tradycyjnej medycyny  chińskiej.  O jej zaletach opowiada nam miejscowy profesor (przynajmniej tak go tytułują). Co ciekawe, całkiem nieźle mówi po polsku. Dysponuje również slajdami w naszym języku. Dowiadujemy się zatem, że medycyna chińska stosuje leki z lukrecji przeciwko AIDS. Są one podobno trzykrotnie skuteczniejsze niż  amerykańskie. Inną ciekawostką jest operacja zaćmy, którą w 1976 roku przeprowadził w ciągu pięciu minut prof. Tang Youzhi. Użył przy tym tylko złotej igły. Pacjentem był sam Mao Zedong. Według naszego profesora lekarze specjalizujący się w chińskiej medycynie tradycyjnej są w stanie postawić diagnozę na podstawie czterech parametrów: obserwacji, zapachu i słuchania, zadawania pytań oraz analizy pulsu.  Na potwierdzenie tych słów na salę wchodzi kilkoro profesorów (dziwnie młodych jak na taki stopień naukowy) i diagnozuje chętnych z naszej grupy. Bezpłatnie. Płaci się tylko za przepisane zioła. W niektórych przypadkach, gdy sam badany opowie o swoich chorobach, przyznają iż medycyna chińska jest bezradna. W tym samym czasie rehabilitanci wykonują masaż stóp za jedyne 30 juanów. Potem proponują zakup olejków i kremów. Za dodatkową opłatą chcą też masować barki. W wypadku odmowy wyraźnie okazują swoje niezadowolenie.

W Krainie Terakoty i Kaligrafii: Przygoda w Chińskiej Kulturze

Zanim udamy się do muzeum armii terakotowej, czeka nas najpierw wizyta w zakładzie produkcji terakoty. Oczywiście nie jest to typowy zakład produkcyjny, lecz jego namiastka, skrojona pod turystów.  Ot, garstka gliny w kącie i kilka pracownic markujących wyrabianie. Za to za ścianą obrazy niczym w mitycznym sezamie. Wyroby z terakoty są niewątpliwie ładne, ale niesamowicie drogie, np. replika czterech żołnierzy armii terakotowej kosztuje tutaj 450 juanów.  Ponadto można tu nabyć meble, dywany, biżuterię i masę mniej lub bardziej przydatnych bibelotów. Oczywiście cały czas słyszymy, że tylko tutaj można kupić oryginalne przedmioty, a w innych miejscach na pewno wcisną nam podróbki. Nie bardzo wiem, jak można podrobić glinę, ale pozostawiam tę wątpliwość dla siebie.

Po krótkiej wizycie w muzeum  Xi’an i pobieżnym obejrzeniu z zewnątrz Małej Pagody  Dzikiej Gęsi zostajemy zaproszeni na lekcję  kaligrafii.  Siadamy więc w ławkach niczym sztubacy. Na pulpitach przed nami leży papier ryżowy, obok stoi kałamarz z tuszem i pędzelkiem. Przy tablicy zaś oczekuje nas nauczycielka. Wprowadza nas pokrótce w tajniki języka i znaków. Jest to oczywiście bardzo skomplikowane, bo w Chinach obok urzędowego mandaryńskiego jest wiele innych języków, które nazywa się dialektami. Tak czy owak, zanim zacznie się poważną naukę, trzeba opanować 201 podstawowych znaków. My mamy za zadanie wykaligrafować tylko jeden. Bo też nie chodzi o to, żeby nas czegoś nauczyć, ale –  o czym przekonujemy się za chwilę – pokazać ornamenty wychodzące spod pędzelka kolejnego profesora. Podobno tworzy je za darmo, ale należy zapłacić za materiały. Jakby nie patrzeć, za kartkę z kwiatuszkami i znakami symbolizującymi szczęście lub miłość trzeba wybulić 100 juanów. Trochę drogo, zważywszy, iż za te pieniądze na stoisku z pamiątkami można nabyć jakieś 30 magnesów na lodówkę lub 50 kolorowych widokówek.

Klasztor Shaolin

Następnego dnia rano wyjeżdżamy  do klasztoru Shaolin (wybudowany w 495 r.) w Denfeng. Droga wiedzie przez  zaniedbane wioski, pod koniec staje się wąska  i dziurawa. Pojawiają się też serpentyny.   Popularność klasztoru Shaolin związana jest ze sztukami walk wschodnich. Obecnie w jego okolicach działa mnóstwo szkół z internatami, w których ćwiczą setki adeptów tychże sztuk.  Dzięki nabytym tu umiejętnościom łatwiej będzie im o pracę w wojsku czy policji.

Ogólnie rzecz ujmując, współczesny Shaolin to typowa maszynka do zarabiania pieniędzy. Podobno jest tutaj tylko 50 prawdziwych mnichów, a pozostałych 350 stanowią mężczyźni zatrudnieni na etacie. Dla turystów (przybywa ich tu około miliona rocznie) organizuje się pokazy akrobacji i współczesnego wushu. Pokazy te niewiele mają wspólnego z prawdziwymi walkami. Ot, taka teatralna akrobatyka. Po obejrzeniu „Legendy Kung fu” w Pekinie można powiedzieć, że to tylko popłuczyny po tamtym przedstawieniu.

  Po pokazie turyści zachęcani są do kupna pamiątek  na kilkudziesięciu straganach. Trzeba tylko uważać, żeby nie nabywać żadnych ostrych narzędzi. Tych bowiem nie tylko, że nie wywiezie się z Chin, ale też nie wejdzie się z nimi do pociągu. Przekonałem się o tym boleśnie, gdy na stacji kolejowej w Zhengzhou skonfiskowano mój scyzoryk, z którym nie rozstawałem się od osiemnastu lat. Ba, w Chinach nawet z zapalniczką nie można wejść do żadnej świątyni, muzeum, pociągu czy samolotu…

Jedwab i Haft – Suzhou

W Suzhou produkcją jedwabiu zajmowano się już w XIV wieku. Jedziemy zatem do tak zwanej fabryki jedwabiu. Na początku, podobnie jak w innych tego typu miejscach, zapoznajemy się pokrótce z historią jedwabnictwa. W Chinach wytwarzano go podobno już 3600 lat przed naszą erą. Jak powstaje? Najkrócej rzecz ujmując – larwy jedwabnika zjadają liście morwowe lub dębowe. Następnie owijają się w kokon. Ten zaś wrzuca się do wrzątku, po czym wyłuskuje się kolejne nici i nawija na szpule. Cały ten proces obserwujemy w specjalnie zaaranżowanej pracowni. Dowiadujemy się też, że prawdziwy jedwab pali się na popiół, gdy na przykład poliester topi się. Tylko jak to sprawdzić w sklepie czy na straganie? Podpalić apaszkę czy koszulę?

Po tym teoretycznym przygotowaniu wchodzimy do ogromnego sklepu. Czego tu nie ma?! Kołdry, poduszki, apaszki,  koszule, bluzki itp. Są nawet obrazy malowane na jedwabnej tkaninie. Owszem, piękne. Ceny też są ładne, np. 350 tyś. juanów za widoczek z kwitnącymi kwiatami. Kołdra King o wymiarach 240 x 220 cm kosztuje 850 juanów (w sklepie w Luzhi widziałem podobną za 450 juanów).

W tym samym dniu wizytujemy też  miejsce zwane Instytutem Jedwabnictwa i Haftu. Tu także, jak wszędzie w tego typu miejscach,  czeka nas krótki wykład. Dowiadujemy się, że w Suzhou znajduje się jedna z czterech głównych szkół haftu w Chinach.  Największym jej osiągnięciem jest haft dwustronny, polegający na tym, że z dwóch stron powstają jednocześnie różne obrazy. Sztuka haftowania jedwabną nicią, która jest cieńsza od włosa, wymaga benedyktyńskiej wręcz cierpliwości i dobrego wzroku. Możemy się o tym przekonać obserwując pracę dwóch artystek, które żmudnie przeplatają cieniutką nitkę na satynowej osnowie. Na każdą godzinę pracy przysługuje im 15 minut przerwy.

Haftowane obrazy przedstawiające zwierzęta, kwiaty, krajobrazy, scenki rodzajowe czy ludzkie twarze są naprawdę piękne. Niestety, nie wolno ich fotografować. Nie mogłem jednak oprzeć się chęci uwiecznienia  wyhaftowanego portretu księżnej Diany. Jest on wręcz zjawiskowy. Takie i podobne arcydzieła powstają podczas tysięcy godzin  wytężonej pracy. Siłą rzeczy nie mogą więc być tanie. Jeden z wystawionych haftów, który powstawał przez 5 lat i wykonywały go dwie hafciarki, wyceniono na 3,5 miliona juanów. Jednakże w sąsiedniej sali, do której nas wkrótce zaprowadzono, były też małe obrazki, haftowane przez adeptów  tej trudnej sztuki. Te były już dostępne cenowo dla przeciętnego turysty (300 – 600 juanów).

Ireneusz Gębski

Zarejestruj się i dołącz do naszej społeczności

Powiązane Artykuły

Komentarze

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *