Przeorysza-emancypantka i przyczynki do wojny pierogowej na zamku Sonnenburg

Jeżeli ktoś myśli, że emancypacja to zjawisko ostatnich lat, to się myli. Historia zamku Sonnenburg pokazuje, że emancypantki żyły w każdym okresie. Najczęściej były to kobiety bardzo zamożne, zatem nieliczne. Albo wykształcone, co też oznaczało potencję finansową.
Do zamku Sonneburg w Południowym Tyrolu (Górna Adyga) we Włoszech najlepiej dojechać od strony Bolzano. Potem skierować się na Brunnico. W połowie drogi mija się Sankt Lorenzen i to jest nasz cel. Długo się nie widzi wyniosłej budowli górującej nad okolicą. Docierając do zamku o zachodzie słońca, trudno nam było jednak nie zauważyć potężnego cienia zamczyska, niczym olbrzyma chroniącego dolinę Pustertal.

Zamek Sonnenburg położony przy dawnym szlaku rzymskim prowadzącym do stolicy imperium, długo promieniował swoim znaczeniem. Tutaj działała w XV wieku przeorysza-emancypantka – Verena von Stuben. Benedyktynka von Stuben chciała prowadzić klasztor żeński według praw, które jako kobieta uważała za słuszne. Klasztory żeńskie w XV wieku były raczej rzadkością. Przeorysza była tak zacięta, że nawet zorganizowała i opłaciła z prywatnej kasy potyczki z lokalnym biskupem w obronie własnych praw.
Poza silnym charakterem Verena miała kobiece „słabości” jak zamiłowanie do kwiatów, czy dbałość o zdrowie i dobrą kuchnię. Do dziś można podziwiać jej gotycki ogród różany.

W zamkowym „ogrodzie aptecznym” dojrzewają rozliczne zioła, które wcześniej używano do celów zdrowotnych i kulinarnych. Aktualnie z tych zasobów korzysta przede wszystkim kucharz zamkowy, który umęczony zbieraniem ziół chętnie pozwala sobie na chwilę relaksu w romantycznej altanie.

Sonnenburg kojarzy się ludziom w okolicy jako miejsce wyszukanych kulinarnych przeżyć. Wiąże się to z wydanym tutaj w 1709 roku spisem dozwolonych potraw. Był to rodzaj całorocznego jadłospisu, który zawierał nie tylko nazwy potraw, lecz także ich szczegółowe przepisy oraz dni, kiedy można było je spożywać. W tym spisie dokładnie określono, jakie potrawy są dla szlachetnego państwa, jakie dla ludu. Dla pełnego zrozumienia, nie była to uprzejma rekomendacja władcy zamku, lecz prawo, którego nieprzestrzeganie groziło dotkliwą karą.
Dzisiaj szef kuchni zamkowej, będącej częścią hotelu, chętnie gotuje coś według przepisów z tej skarbnicy kulinarnej. A goście, całe szczęście, chętnie spożywają je bez groźby kar. Nie trzeba zatem długo tłumaczyć, dlaczego i my zdecydowaliśmy się na ucztę kuchni tyrolskiej.

Na początek tyk prosecco. W końcu jesteśmy we Włoszech, tyle że w ich niemieckiej części. Potem w stronę przystawki, specjalności regionu – „trzęsionego chleba” (niem. Schuettelbrot) z dodatkiem cieniutko pokrojonego boczku i żółtego sera. Nazwa chleba bierze się ze sposobu jego wytwarzania. Piekarz nie zostawia ciasta do wyrośnięcia, tylko zaraz po wyrobieniu „trzęsie” je i od razu ładuje do pieca. W ten sposób wypieka się płaski, kruchy i długo utrzymujący świeżość chleb.

Potem przyszła kolej na zupę. Wzięliśmy zupę kremową z zielonego groszku z dodatkiem knedli. Mnie się knedle kojarzą z potrawą mączną z owocowym nadzieniem. Te knedle przyrządzono inaczej. Zawierały resztki chleba, posiekane skwarki i zieloną pietruszkę. Poprosiłam tylko o dwa knedle, bo myślałam, że są ogromne i szybko zapychają. Błąd w myśleniu! Knedle były niewielkie i lekkie.
Następnie na stół wjechały Schlutzkrapfen w prawie dosłownym tłumaczeniu „odlewane pączki”. Czy domyślacie się, co to było? Pierogi! Z nadzieniem z sera, jak ruskie, polane masłem i przyprószone pietruszką. W tym momencie dopadły mnie uczucia patriotyczne. Jak można nasze pierogi nazywać „odlewanymi pączkami”? I do tego podawać je jako specjalność kuchni tyrolskiej. Tak się nie da. Poprosiłam kucharza o rozmowę.
Szybko popadliśmy w dyskusję, skąd pochodzą pierogi. Kucharz twierdził, że z Chin, ja upierałam się, że z Włoch. Zastanawialiśmy się, dlaczego niektóre kraje pierogów nie znają np. Skandynawowie, czy nawet Czesi. Oboje doszliśmy do wniosku, że to Marco Polo, Włoch z Wenecji, przywiózł receptę z podróży do Chin. Do Polski pewnie przyszły z królową Boną. Na koniec – na znak pokoju w naszej potyczce pierogowej – zjedliśmy po jeszcze jednej porcji „odlewanych pączków”.

Jako danie główne zaserwowano nam wyborny kotlet z sarny w sosie borówkowym, bo w Południowym Tyrolu trwał właśnie sezon myśliwski.
Na deser zabrakło nam sił. Zdecydowaliśmy się na kieliszek gruszkówki na trawienie. Wchłanialiśmy ten szlachetny destylat łyk po łyku w przytulnej niszy zamkowej.

Następnego dnia wyruszyliśmy znowu w drogę. Podążyliśmy w stronę Dolomitów i pałacyku Fragsburg, ostatniego celu naszej wyprawy.
Przeczytaj też, jak doszło do wyprawy na zamki austriackie Portal podróżniczy Anonimowy.pl , oraz moje poprzednie wpisy o zamkach Durnstein , Bernstein , Kapfenstein oraz Leonstain

Komentarze